Ostatni zmysł

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Kino znowu pokazuje nam koniec świata. Ile to już razy? Ale nie, tym razem jest inaczej, spokojniej a przez to i bardziej smutno. Okazuję się, że człowiek potrafi zaadaptować się w każdych warunkach, nawet nieodwracalnego końca. Memento Mori.

Szef kuchni poznaje młodą epidemiolożkę mieszkającą naprzeciw jego restauracji. Ona zawsze wybierała dupków, on takim dupkiem jest - nie może nawet spać z dziewczyną w jednym łóżku. Podchodzą do siebie z dużą nieufnością, strachem, rezerwą. A jednak siebie potrzebują, chcą, pragną. Tak rodzi się uczucie.

W tym samym czasie kiedy Susan poznaje Michaela poznaje też pacjenta z niepokojącymi objawami. Kierowca tira nagle zaczął przeraźliwie szlochać. Po tym gwałtownym i silnym ataku melancholii okazało się, że całkowicie stracił woń. Nie czuje żadnych zapachów. Podobnych przypadków lekarze notują więcej, na każdym kontynencie. Tak rodzi się epidemia.

Ludzkość po kolei traci zmysły: węch, smak, słuch… Każda kolejna utrata poprzedzona jest psychosomatycznym atakiem: smutku, rozpaczy, głodu czy agresji. Po każdej zmianie ludzie starają się jakoś dalej żyć. Dzielą się na tych, którzy przyjmują epidemię jako karę siły wyższej i tych, którzy wierzą, że można się przystosować do nowych warunków.

Niestety polski tytuł zupełnie nie oddaje gry słów angielskiego oryginału: „Perfect sense”. Idealny zmysł/sens. Gdy człowiek traci jeden ze zmysłów silniej odczuwa pozostałe. Ludzie bez smaku i zapachu oddają się muzyce. Jedzenie przestaje być ucztą dla podniebienia, staje się więc dźwiękową ucztą dla uszu. Liczy się chrupanie, konsystencja, kolor. Gdy następnie przestają słyszeć, bardziej czują.

A co im zostanie na samym końcu? Podejrzewam, że zamysłem reżysera było ukazać miłość w czasach zarazy - uczucie rodzące się mimo wszystko, niczym z wierszy Krzysztofa Baczyńskiego. To się niestety nie do końca udało. To nie miłość niesie ten film a śmierć. Powolna i nieunikniona. Nie zabijająca nas wprost ale okrutnie odbierająca zdolność egzystencji.

Film jest w piękny sposób smutny. Muzyka, obrazy, ogólny klimat. Glasgow okazuje się być bardzo malowniczym miastem. Nie trudno było pięknie sfotografować w nim zjawiskową Green i uroczego McGregora. Eva po raz kolejny udowadnia, że wybiera dla siebie ciekawe produkcje. Nieoczywiste, dziwne historie gdzie wszystko przychodzi z wielką trudnością. Miłość rodzi się w niesprzyjających warunkach, świat idzie w mrocznym kierunku, ludzkość nie przypomina tej jaką znamy. Bardzo ją cenią za te wybory i widzę w niej następczynie Juliette Binoche – aktorki, która nie boi się żadnych eksperymentów. Gdy partneruje jej ktoś tak naturalny i przekonywujący jak Ewan McGregor musi wyjść z tego coś magicznego.

I pomyśleć, że ta magia wyszła spod ręki reżysera "Amerykańskiego ciacha"... Mackenzie okazuje się być bardzo oryginalnym i nieprzewidywalnym twórcą. Czekam na jego kolejne projekty.

Recenzja pochodzi z mojego bloga www.skrawkikina.com

Zwiastun: